Pamięci Artura Międzyrzeckiego (1922-1996)

Poczucie moralne i poczucie humoru

Majestat śmierci nadaje przesadną jednoznaczność ironii i kpinie, za życia bliskich Zmarłemu, a wyrosłych przecież z poczucia niejednoznaczności spraw tego świata.

Artur Międzyrzecki nie miał skłonności do nadużywania słów wzniosłych. Przeciwnie, traktując z powagą siebie, własne racje i przekonania w sprawach publicznych, do siebie zarazem, do próżności ludzkiej i do diabelskich potęg mącących w kotle dwudziestowiecznej doczesności zachowywał na co dzień dystans ironii i kpiny, czasem dobrodusznej, ale często też podszytej gniewem człowieka świadomego grozy totalitaryzmu zarówno w sensie instytucji ustrojowych, jak ich psychologicznego fundamentu w myśli i w emocji tłumu.

Znac to po jego wierszach. W Wojnie nerwów, jednym z nielicznych dobrych tomów poezji w bezowocnych czasach stanu wojennego, zawarł między innymi Piosenkę na wiosnę. („Zima wasza, wiosna nasza” – pocieszali się irracjonalnie ludzie „Solidarności” paskudną zimą z 1981 na 1982 rok.) Jakiż daleki jest jej nastrój od tej nieprzejednanej egzaltacji, którą w ówczesnej opresji żyło tak wielu. Właśnie dzięki tej sceptycznej powściągliwości i szczerości indywidualnego doznania – a nie tylko wyznania uczuć zbiorowych – książkę tę czytało się ze wzruszeniem.

Jakże jednak delikatnie owa Piosenka (to oczywiście bliska Międzyrzeckiemu tradycja francuskiej chanson, a nie polskiej piosnki – stąd też szczególna tonacja tego wiersza) moderuje swoją kpiną zbiorowe uniesienia i wytrwania, przez swój dystans właśnie przemawia do uczuć nie tylko osoby zbiorowej, ale też osoby w swej osobności całkowicie pojedynczej:

O spireo forsycjo
Jadą wozy z milicją
Gołąbek w oknie grucha

Purpurowieją buki
Anioł daje nauki
Ale bies go nie słucha

Nie ma do tego ucha
O spireo forsycjo

Wschodzą w trawie fiołki
Bies kopie czarcie dołki
Pod kim się tylko zdarzy

Kwitną śliwy i grusze
Potykają się dusze
Diabeł je w kotle smaży

Smaży kogo się zdarzy
O spireo forsycjo

Wiatr południowy wieje
Przekwitły już spireje
Kukułka w lesie kuka

Wiedźma leci na miotle
Dusze męczą się w kotle
Diabeł kopytkiem stuka

Ale to żadna sztuka
O spireo forsycjo.

Jako przewodniczący Komitetu Porozumiewawczego Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych, wiceprezes, a od 1991 roku Prezes Polskiego PEN Clubu, a także bardzo aktywny wiceprezes Międzynarodowej Federacji P.E.N. – czuł się powołany do publicznej obrony imponderabiliów (tego właśnie niemodnego pojęcia używał). Miał zresztą po temu dane psychologiczne: pod powłoką dowcipnego causeura czy też dobrotliwego starszego pana krył przenikliwą znajomość ludzi i intuicję polityczną, popartą wiedzą, doświadczeniem i dyplomatycznym taktem. Owa obrona, bardzo godnie przezeń prowadzona, przede wszystkim wzbraniała histerii, wrogiej mu „zbiorowej hipnozy”, „stadnych odruchów, podszeptów instynktu, emocji, które wzbudzają charyzmatyczni przywódcy”, a wraz z ich odrzuceniem sprzeciwiała się nieprawościom i krzywdom, które nie wynikają z samych tylko takich czy innych doraźnych okoliczności, ale z czarnego tchnienia przeciwnego ducha, z krążącego zła. Międzyrzecki z tym skądinąd metafizycznym „duchem przeciwnym” toczył publiczną, obywatelską walkę.

Prywatna, ironicznie powściągliwa osobność w kontekście „imponderabiliów” zyskiwała status „racji bytu” – tytułowej w wierszu, którego niezwykła dla polskiej literatury myśl okazała się wytyczną działania Prezesa PEN Clubu:

Racja przemocy – czymkolwiek by ja uzasadniać –
Jest zawsze wynaturzeniem życia
W samej jego społecznej istocie
Jaką stanowi niekończąca się gra
Między nabytą kulturą i poczuciem własnej niepowtarzalności
Swobodnym odruchem i  nieurojoną powinnością
Wobec siebie samych.

Obrona niepowtarzalnej osoby wiązała się w tym kontekście z obroną instytucji nabytej kultury – nie tylko przed kapturowymi rządami tyranii, ale też osobistą albo zbiorową próżnością, które prowadzą do wojennej (czy innej) katastrofy. Różne to były instytucje: demokracji, obywatelskości, tolerancji, ale też praw i Rzeczypospolitej, których znaczenia Międzyrzecki nigdy nie relatywizował, pokpiwając zresztą z zachodnich liberałów protestanckiej proweniencji, nie pojmujących  bezprawia totalitarnego ustawodawstwa. Pod tym względem prawna tradycja katolicyzmu okazywała swą wyższość.

Była to więc również instytucja tradycji, w tym – tradycji światłej inteligencji polskiej, do której żywił szczególne przywiązanie. Nie ulegał w tej kwestii partyjniactwu, między innymi ze względu na towarzyskie rozumienie wspomnianej wyżej „racji bytu”. Stan inteligencki był dlań „towarzystwem”, w którym obowiązuje postawa gentelmena. To samo dotyczyło PEN Clubu: tutaj, zdarzało się, zawodziła go sceptyczna ironia, należna widzialnemu światu. Inteligenckość i PEN były jego własną racją bytu. (W obronie PEN Clubu w stanie wojennym był bezkompromisowy, nie dopuszczał żadnych ustępstw w sprawach formalnych – za nimi bowiem stało to wszystko, o czym wyżej mowa.)

Wewnętrzną dyscyplinę gentelmena zachował do końca: już zmożony ciężką chorobą, przykuty do łóżka, do ostatnich dni nie pozwalał sobie na załamanie, w pełni jasnej świadomości przyjmował i odprawiał całą korespondencję Prezesa PEN Clubu, korespondencyjnie podejmował działania urzędowe. Licząc się z nadchodzącą śmiercią, on, który od lat używając po cichu wszelkich swych wpływów i autorytetu starał się o wyróżnienie Wisławy Szymborskiej – jak gdyby z ulgą powiedział mi, że tę przyznaną właśnie Nagrodę Nobla uważa za osobisty sukces.

Było w tym coś jeszcze: późne, zbyt późne doświadczenie wolności inteligenckiego pokolenia, przez całe dojrzałe życie pozbawionego szans aktywności publicznej. Było to wyjście na forum kultury z dwudziestowiecznej historii, z dziejowej „oćmy”, przypominanej jakże niekombatanckim wierszem z okazji stanu wojennego:

Znowu spać mi się chce
I rozpoznaję tę osobliwa półsenność
Podczas Drugiej Wojny Światowej
Odczuwaliśmy ją przez piec lat
Bo może łatwiej było znieść to wszystko
Co wydawał się nie do zniesienia
[………………………………………………………]
Z lekko zamgloną świadomością
Która jakby nie chciała czy nie była w stanie
Przyjmować w całej pełni tego co działo się wówczas
[……………………………………………………………………………..]
Pozostawiając władzom niezmącona jasność
I przytępiając jedynie wrażliwość wyobraźni
W okolicznościach co nie miały z nią nic wspólnego
Nigdy nie przypuszczałem że jeszcze raz
Spadnie na mnie kiedyś ta oćma
Myślałem że to niepowtarzalne ale nie
Znowu spać mi się chce
Jak wówczas kiedy staliśmy pod Bolonią
[………………………………………………………………………………..]
Można zresztą i teraz zachować w takim stanie
Wytężoną uwagę i trzeźwość sądu
Okazywać niekłamane uczucia – chociaż z pewnym dystansem
Jakby się oglądało w śnie samego siebie…

Krytycy niegdyś sklasyfikowali Międzyrzeckiego jako poetę kultury, ba, neoklasyka. Kultura była dlań, owszem jasnym, racjonalnym i pełnym wolności przeciwieństwem historii: takiej, z którą zetknięcie zachował w pamięci kilkunastolatka deportowanego do Kazachstanu. Na ogół nieskłonny do wspomnień tego rodzaju, streszczał mi kiedyś swój standardowy zresztą w tej instytucji dialog z funkcjonariuszem NKWD: „No, gadaj, jak chciałeś przyłączyć Kazachstan do Polski!” – „Ależ to przecież niemożliwe!” – „My wiemy, że niemożliwe, ale ty chciałeś!”. (Z takich doświadczeń wynikała zapewne wyczuwalna w nim, rzekłbym – instytucjonalna nieufność do rosyjskiej cywilizacji, bez względu na szacunek czy sympatie do literatury rosyjskiej i do wielu Rosjan z osobna. To samo tyczyło się Niemiec: jego ekumeną pozostawał tradycyjnie świat kultury francuskiej i anglosaskiej.)

„Poetą kultury” jednak nie był. Przeczą temu rozsypane w jego wierszach oznaki uwielbienia natury w najdrobniejszych jej  przejawach. Miał zresztą niemałą wiedzę przyrodniczą: pamiętam jak na widok storczyków, które przyniosłem jego żonie, pani Julii Hartwig, z pasją uczonego pedanta zaczął ustalać łacińską nazwę gatunku, a po chwili z drugiego rzędu książek na półce wydobył atlas orchidei, żeby upewnić się w trafności swej systematyki. W wierszu, który był zapowiedzią znakomitego cyklu sceptycznych liryków z lat dziewięćdziesiątych, uchylał się zaś od utożsamienia kultury z polityką, odpowiadając na tytułowe pytanie – o czym nie wie politolog: o tym, że do naturalnych bogactw należy świadomość czcigodnych praw, zdolność podziwiania i poczucie humoru. Warto ten ustęp skonfrontować z ostatnią książką Międzyrzeckiego: „Nasz współczesny to jednocześnie odmiana człowieka wiecznego, który w swoich podstawowych cechach mało się zmienia. Artur Koestler uważał, że stosunkowo nieznacznie zmienia się na przykład poczucie  moralne i poczucie humoru, których ośrodki umiejscowione są w najstarszej części mózgu, gdzie zmiany są najpowolniejsze. Obawiam się, że ta gadzia część mózgu sprawi nam jeszcze, delikatnie mówiąc, niejedną przykrość”.

Był człowiekiem o wielkim poczuciu moralnym i wielkim poczuciu humoru. Nie był neoklasykiem, był naszym współczesnym.

Adam Pomorski

Listopad 1996